Bycie samym w tym co się robi nie jest łatwe. Gdy idę na noc filmową ze znajomymi, z popcornem i coca-colą ciężko się opanować i nic nie jeść, gdy wszyscy dookoła to robią. Jednak nie to jest najgorsze. Pewnych rzeczy nie zrozumie nawet najlepsza przyjaciółka. Nie dotrze do niej powód, dla którego płakałaś przez pół godziny po ukończeniu ćwiczeń. Twój chłopak nie pojmie tego, że chcesz wyglądać inaczej. Mama będzie się patrzeć dziwnie, gdy tobie zrobi się przykro, bo rodzeństwu kupiła słodycze, a tobie nie, bo się odchudzasz.
Pisanie pamiętnika kiedyś mi pomagało. Ale po pewnym czasie spojrzałam na to bardziej realistycznie. To tylko zeszyt. Nie osoba. Nie wypowiedziałam tych słów na głos, nadal nikt nie wie. Mogę oszukiwać samą siebie, ale jaki w tym sens?
Dzisiaj w nocy nie mogłam zasnąć. Czułam się okropnie samotna. Uczucie to często mnie dopada, gdy dookoła jest ciemno, cicho. Mózg jakby żartuje sobie ze mnie i podpowiada, że zostałam sama, nikogo nie obchodzę. Mogę płakać, nikt nie przyjdzie spytać o co chodzi. Mama nie zawsze będzie w domu by przyjść i utulić. Przyjaciółka nie będzie siedzieć codziennie na telefonie do późnej nocy.
A co, jeżeli jest ktoś, kto zawsze cię wysłucha i pocieszy?
Nie należę do osób religijnych. Moja wiara... czy ona w ogóle jest jakakolwiek? Były i takie momenty że myślałam o sobie jako o ateistce. Moja rodzina nie jest bardzo wierząca. Nie ma nas co niedzielę w Kościele, nie uczestniczymy w żadnych różańcach czy drogach krzyżowych, nie jesteśmy w żadnych grupach. Tacy już jesteśmy. Ja sama zaś, no cóż, w jednym miesiącu codziennie się modlę, angażuję się, a w następnym... nic. W duchu podśmiewam się z siebie. Chyba po prostu nadal szukam swojej drogi.
Wczoraj po północy ulicą przejechało auto i przez okno wpadło światło z reflektorów. Na chwilę w moim pokoju zrobiło się jasno. Zobaczyłam krzyż wiszący nad drzwiami. Pomyślałam - może jest nadzieja? Może On istnieje? Tak naprawdę nigdy w to nie wierzyłam. Ale jak już zaczęłam od nowa, co gdyby i tu spróbować? Nawet jeśli gdy umrę i okaże się, że znów siebie oszukiwałam, że nie ma żadnego życia po życiu, anioła stróża i zawsze kochającego cię Boga, to co z tego? Przynajmniej za życia będę szczęśliwa. Chyba.
Tak więc uklękłam przed Nim, czego nie robiłam kilka długich miesięcy. Powiedziałam wszystko, co naszło mi w danej chwili chodziło mi po głowie - na głos, i tak wszyscy już dawno spali, a przez to poczułam, jakby to wszystko było bardziej realistyczne. Mniej idiotyczne.
Czy ktokolwiek to usłyszał? Nie mam pojęcia. Teraz, gdy o tym myślę coś mi mówi, że jestem kolejną naiwną osobą, która po prostu idzie za tłumem i daje się wrobić w głupoty, o których opowiadają nam w każdą niedzielę. Wcześniej mówiłam sobie, że będę silna, jeżeli się nie dam. Obecnie czuję, że nawet ciężej jest podążać za tym.
Ale spójrzmy na to w ten sposób. Ludzie robią wiele głupich rzeczy, by uszczęśliwić samych siebie. Skaczą z wysokości, wstrzykują sobie narkotyki, idą do łóżka z obcymi osobami. Ja po prostu zamiast tego spróbuję wiary. Może zadziała.
Pisanie pamiętnika kiedyś mi pomagało. Ale po pewnym czasie spojrzałam na to bardziej realistycznie. To tylko zeszyt. Nie osoba. Nie wypowiedziałam tych słów na głos, nadal nikt nie wie. Mogę oszukiwać samą siebie, ale jaki w tym sens?
Dzisiaj w nocy nie mogłam zasnąć. Czułam się okropnie samotna. Uczucie to często mnie dopada, gdy dookoła jest ciemno, cicho. Mózg jakby żartuje sobie ze mnie i podpowiada, że zostałam sama, nikogo nie obchodzę. Mogę płakać, nikt nie przyjdzie spytać o co chodzi. Mama nie zawsze będzie w domu by przyjść i utulić. Przyjaciółka nie będzie siedzieć codziennie na telefonie do późnej nocy.
A co, jeżeli jest ktoś, kto zawsze cię wysłucha i pocieszy?
Nie należę do osób religijnych. Moja wiara... czy ona w ogóle jest jakakolwiek? Były i takie momenty że myślałam o sobie jako o ateistce. Moja rodzina nie jest bardzo wierząca. Nie ma nas co niedzielę w Kościele, nie uczestniczymy w żadnych różańcach czy drogach krzyżowych, nie jesteśmy w żadnych grupach. Tacy już jesteśmy. Ja sama zaś, no cóż, w jednym miesiącu codziennie się modlę, angażuję się, a w następnym... nic. W duchu podśmiewam się z siebie. Chyba po prostu nadal szukam swojej drogi.
Wczoraj po północy ulicą przejechało auto i przez okno wpadło światło z reflektorów. Na chwilę w moim pokoju zrobiło się jasno. Zobaczyłam krzyż wiszący nad drzwiami. Pomyślałam - może jest nadzieja? Może On istnieje? Tak naprawdę nigdy w to nie wierzyłam. Ale jak już zaczęłam od nowa, co gdyby i tu spróbować? Nawet jeśli gdy umrę i okaże się, że znów siebie oszukiwałam, że nie ma żadnego życia po życiu, anioła stróża i zawsze kochającego cię Boga, to co z tego? Przynajmniej za życia będę szczęśliwa. Chyba.
Tak więc uklękłam przed Nim, czego nie robiłam kilka długich miesięcy. Powiedziałam wszystko, co naszło mi w danej chwili chodziło mi po głowie - na głos, i tak wszyscy już dawno spali, a przez to poczułam, jakby to wszystko było bardziej realistyczne. Mniej idiotyczne.
Czy ktokolwiek to usłyszał? Nie mam pojęcia. Teraz, gdy o tym myślę coś mi mówi, że jestem kolejną naiwną osobą, która po prostu idzie za tłumem i daje się wrobić w głupoty, o których opowiadają nam w każdą niedzielę. Wcześniej mówiłam sobie, że będę silna, jeżeli się nie dam. Obecnie czuję, że nawet ciężej jest podążać za tym.
Ale spójrzmy na to w ten sposób. Ludzie robią wiele głupich rzeczy, by uszczęśliwić samych siebie. Skaczą z wysokości, wstrzykują sobie narkotyki, idą do łóżka z obcymi osobami. Ja po prostu zamiast tego spróbuję wiary. Może zadziała.