piątek, 31 października 2014

#3 Było intensywnie

Ten tydzień wyciągnął ze mnie wszystkie siły. Zmienił mój sposób odżywiania. Status ze 'w związku' na ' wolna'. Dał mi szansę po raz pierwszy przebrać się na Halloween. 
Jestem wykończona. Ta cała dieta... moja mama mówi, że wyglądam na szczęśliwszą i zakłada, że to dlatego, że jem dużo warzyw i owoców. Ale ja jakoś tego nie widzę. Po prostu przy niej staram się uśmiechać, być radosna, bo wiem, że ona ma swoje problemy. Przeszła niedawno operację, była w szpitalu, a teraz są jeszcze powikłania. Ja też bardzo ciężko to przeżyłam, ale to nie jest temat na ten moment. W każdym razie staram się przy niej nie pokazywać złych emocji. A prawda jest taka, że wieczorami jestem zdołowana. Brakuje mi motywacji i energii, żeby cokolwiek robić. Ledwo skończę jeden posiłek, a już myślę o następnym... A dzisiaj....  Brałam udział w zbiórce zastępu (siostry harcerki wiecie o co chodzi), w ramach której zorganizowałyśmy taką jakby imprezę halloweenową. I co? One zjadły całą czekoladę i paczkę ciastek. Potem poszłyśmy na podchody i jednym z zadań było zapukać po cukierka (byłyśmy przebrane, ja miałam poderżnięte gardło, więc z tym nie było problemu). Dostałam siateczkę żelków i schowałam ją do kieszeni. One jadły, podczas kiedy ja dyskretnie zeszłam do kuchni zjeść marchewkę, żeby przynajmniej nie być głodną...
Ciężko mi. Naprawdę.

Ś: jogurt wiosenny z pieczywem i mozzarellą
S: kanapka z jajkiem i koktajl brzoskwiniowy(mniam!!)
O: kasza gryczana zapiekana z grzybami
K: nadziany pomidorek

Być może zauważyłyście, ale w prawym górnym rogu bloga jest link do mojego instagrama, jeżeli chciałybyście zobaczyć jak wyglądam itd. Wstawiam też zdjęcia zrobionego przeze mnie jedzenia :)

czwartek, 30 października 2014

#2 Woda, waga, związki...

W sumie dzisiaj nie ma nic, o której koniecznie chciałabym napisać. Mam masę rzeczy, które nasuwają mi się na myśl, ale żadna w sumie bardzo ważna. I tak od samego rana. Więc po prostu... zaimprowizuję.
Od czasu rozpoczęcia tej diety wlewam w siebie litry wody dziennie. Dietetyczka przypisała mi do każdego posiłku szklankę wody lub herbaty(nie piszę ich w jadłospisie bo nie zawierają kalorii) i do tego jeszcze woda z cytryną na czczo i 1,5 l dodatkowo między posiłkami. Niestety przez to muszę zabierać do szkoły cała litrową butelkę, która trochę waży, i latać do łazienki na niemal każdej przerwie. I szczerze, nie czuję się jakoś przez to lepiej. Mam cichą nadzieję na poprawienie się stanu mojej skóry, bo ostatnio jest dość kiepski, ale póki co to zmian nie ma. A po wypiciu dużej ilości wody naraz, co zdarza się dość często, jest mi niedobrze i czuję się nieprzyjemnie pełna. Ew. To jest póki co najbardziej irytująca rzecz w całej tej diecie.
Kolejna rzecz, z której zrezygnowałam to codzienne ważenie się. Usłyszałam na wizycie, że jest to niezdrowe i często nieadekwatne do ilości jedzenia, którą skonsumowaliśmy poprzedniego dnia - zwłaszcza u nas dziewczyn gdzie to często może być związane z okresem, zatrzymaniem wody w organizmie itd. Dlatego teraz będę się ważyć w każdy poniedziałek. W tym tygodniu było 59 kg(co zapisałam w zakładce 'Ja w cyferkach'). Przytyłam trochę, no ale cóż. Mam ogromną nadzieję zobaczyć 58 na wyświetlaczu, ale naprawdę nie wiem, czego się spodziewać. Każdego ranka walczę z pokusą wejścia do łazienki i szybkiego zważenia się. Ale póki co się nie złamałam.
Trzecia i ostatnia rzecz nie jest związana z odchudzaniem ani niczym takim, ale ma dość duży wpływ na mój nastrój więc zdecydowałam się o tym napisać. Zerwałam z chłopakiem. Pierwszy związek, pierwsze zerwanie. Byłam przez niego nieszczęśliwa, dołował mnie. Nie starał się o spotkanie, nie odzywał się całymi dniami, gdy ja przeżywałam najgorsze chwile. Nie pasowaliśmy do siebie. Traktowałam go chyba bardziej jak przyjaciela, z czego niedawno zdałam sobie sprawę.  Powodów było jeszcze więcej. Ale teraz jest mi go bardzo żal, bo wiem, jakie były jego uczucia w stosunku do mnie...

Dobra, dość tych rozkmin, czas na jedzenie:
Ś: płatki śniadaniowe z mlekiem odtłuszczonym
S: serek wiejski z rzodkiewką i jabłko
O: naleśnik z malinami i serkiem homogenizowanym
K: sałatka z cieciorki, kukurydzy, marchewki, ogórków kiszonych i jajka.

A tak przy okazji, zostało tylko 51 dni do przerwy świątecznej.

środa, 29 października 2014

#1 No to poszło

Nie ma czasu na usprawiedliwienie. Powiem tylko, że brak czasu to straszna rzecz.
W poniedziałek zaczęłam moją dietę. I póki co jestem naprawdę pozytywnie zaskoczona. Posiłki są naprawdę ogromne, rzadko kiedy daję radę zjeść cały. Dania są do tego bardzo smaczne i urozmaicone, chociaż przyznam, że trochę przeraża mnie ilość serka wiejskiego w tym jadłospisie.
Najgorsze jest to, że wszyscy dookoła jedzą. Na każdej przerwie w szkole, w domu, na zajęciach. Jedzą pączki, słodycze, biały chleb. A we mnie wtedy uderza świadomość, że ja do takich rzeczy nie będę miała dostępu przez następne tygodnie, a nawet miesiące. Przy tym są to dopiero pierwsze dni.
Chwilami żałuję, że się tego podjęłam, bo boję się, że wszystko zepsuję. Ale zaraz się podnoszę, tylko po to, by znów upaść. 

Poniedziałek:
Śniadanie:  muesli z szklanką mleka odtłuszczonego
Szkoła: ananas z otrębami i jogurtem naturalnym, banan
Obiad: kotlety sojowe w warzywach
Kolacja: sałatka z pomidora, ogórków i kukurydzy + sos z jogurtu

Wtorek:
Ś: kanapka z serkiem wiejskim i rzodkiewką
S: koktajl bananowo-ananasowy, winogrona
O: kuskus z pieczarkami i groszkiem
K: sałatka z ogórka kiszonego, groszku i kukurydzy

Dzisiaj:
Ś: mozzarella z pomidorami i rukolą
S: serek wiejski z pomidorem, mandarynka
O: gęsta zupa warzywna z fasolką
K: sałatka grecka

Nie jest łatwo. Ja tam czekam na 11 listopada.

PS. Jeśli chcecie przepisy na któreś z tych rzeczy to piszcie śmiało, dodam, że wszystkie były przesmaczne

niedziela, 26 października 2014

Koniec wolności

Tak, oczywiście, będę tu częściej. Mhm. Żebyście się nie przejadły tymi moimi postami.
Ostatnio nie mam na nic czasu. Nauka zabiera mi 70% życia. Resztę pozostawiam na sen, ale to i tak za mało. Nie mam czasu dla znajomych, nie mam czasu dla rodziny, ale co najgorsze, nie mam czasu dla siebie - na ćwiczenia, na oglądanie seriali, nawet na gapienie się w ścianę, a to tez jest potrzebne. Pocieszam się tym, że w nowym roku będzie lżej. Musi być, jak nie to się chyba potnę.
Mama zaczęła się martwić, że jem nieregularnie, albo za mało, albo za dużo, albo bezwartościowe produkty. I zgadnijcie co zrobiła? Zabrała mnie do dietetyka. Dietetyczki, tak właściwie.
Bałam się cholernie tej wizyty. Już nawet nie tego, co pokaże waga i cała reszta, ale tego, że ona mi powie, że nie mam czego zrzucać i wyśle mnie do domu. Z jednej strony miałaby rację, bo wszystko mam w normie jeżeli chodzi o BMI i te sprawy, ale psychicznie to jest tragedia...
Sama nie wiem czy mam się cieszyć, czy płakać. Z jednej strony wyreguluję sobie pory żywienia, nie będę przekraczała dziennego zapotrzebowania na kalorie, nie będę musiała się martwić o wymyślanie jakiś zdrowych posiłków. Ale z drugiej strony... nie będę miała żadnej wolności. Nie będę mogła nawet zdecydować z czym chcę kanapkę do szkoły, co chcę na obiad, koniec odpuszczania sobie. Nawet gdybym chciała, to nie ma na to szans. Mama już mnie uprzedziła, że będzie mnie pilnować żebym nic nie odwaliła. A jak będę płakać, jęczeć, to trudno. Kości zostały rzucone.
Naprawdę nie wiem, czy to wytrwam. Ostatnia dieta, którą ktoś mi narzucił, skończyła się strasznym dołem. Ale wtedy było lżej, bo to było na Vitalia.pl więc teoretycznie nikt mnie nie pilnował. Mogłam wpisać głupstwa do tabelek i nikt tego nie sprawdził. A teraz? Muszę tam wejść na wagę i już nie jestem jedyną osobą która widzi, co ona wskazuje. Boję się. Bardzo bym chciała wytrwać. Wyobrażam sobie, jaka będę z siebie dumna, gdy już mi się uda. Będę promieniała. Będę szczupła, zdrowa.
Ale do tego czasu jeszcze kilka miesięcy. Na pewno nie skończy się na zaledwie kilku tygodniach. Nie jestem optymistką, brak mi wiary w siebie. Boję się, że coś spieprzę.
Ostatnie kilka dni miałam naprawdę kiepskie jeżeli chodzi o odżywianie. Podjadałam, jadłam świństwa. W piątek miałam na obiad cztery kawałki pizzy. Wczoraj zjadłam sama cały popcorn. I jeszcze polałam go masłem. A dzisiaj na kolację zjadłam kanapkę z masłem orzechowym. No i mama upiekła ciasto cynamonowe....
Aż wstyd pisać takie rzeczy, ale przecież każdemu może zdarzyć się gorszy dzień... prawda?
Ale szczerze, ta cała wizyta u dietetyka nawet trochę mnie pocieszyła. Okazało się, że wszystko mam a normie - ilość tłuszczu w organizmie jest naprawdę mała, mięśni mam naprawdę dużo i nawet nie powinno być ich więcej, BMI prawidłowe. Mój wiek metaboliczny jest dokładnie taki jak prawdziwy. Zaczęłam się zastanawiać po co ja właściwie to robię, skoro wszystko jest ok.
Robisz to dla siebie, idiotko. Żeby nie płakać po nocach, że wyglądasz jak świnia. Żeby nie odwracać wzroku od szczupłych dziewczyn. Żeby przyciągać wzrok chłopaków. Żeby w końcu być szczęśliwą i zdrową nastolatką.
Od jutra postaram się pisać codziennie i dołączę do postów informacje o tym, co jadłam danego dnia. Wtedy będzie to już przypisane przez dietetyczkę. 
Naprawdę nie wiem, czy dam radę... Trzymajcie kciuki.

środa, 22 października 2014

158%

Czuję jak nurek.
Z każdą chwilą nurkowałam coraz to głębiej, szukając tam ucieczki. Nie chciałam widzieć tego, że z każdym metrem robi się coraz ciemniej.
Aż dotknęłam dnia. Uderzyłam w nie z takim impetem, że zabolało. Ale przejrzałam na oczy.
Wypłynęłam na powierzchnię i wzięłam głęboki wdech. Zobaczyłam słońce i ląd w oddali. Jest jeszcze daleko ode mnie, ale istnieje. I z każdą chwilą się zbliża, jest coraz bardziej realny. Osiągalny.
Chcę bardzo przeprosić, że mnie dość długo nie było. Tafla wody jest dość daleko od dna, potrzebowałam chwili, żeby wypłynąć. Ale jestem, z nową siłą, z nową motywacją. Z nowym spojrzeniem na świat.
Na początku powiedziałam sobie, że zapomnę o tych czarnych dniach i zacznę całkowicie od nowa, ale przecież nie mogę. Jeżeli zignoruję przeszłość, to będę cały czas powtarzać stare błędy. Nie zmienię swojego życia w ten sposób. I chociaż fakt, że miałam chęć się pociąć, że już trzymałam w ręku finkę, przeraża mnie, to nie mogę tego zostawić. Każde spojrzenie na małe cięcie na dłoni ma mi przypominać, jak wygląda dno i przestrzegać mnie przed powrotem na nie. Chociaż może jest to łatwiejsze niż kurczowe trzymanie się powierzchni.
Na początku tego roku szkolnego zapisałam się na zajęcia teatralne. Aktorstwo zawsze było czymś, czego chciałam spróbować, ale nigdy nie było okazji. Idąc tam nie zastanawiałam się jednak na taki wstrząs. Na początku, zanim przejdziemy do ćwiczeń aktorskich, mamy zajęcia o ludzkiej psychice, o postrzeganiu świata. Padło tam takie piękne zdanie - postrzegam rzeczywistość tak, jak chcę ją postrzegać, świadomie bądź nieświadomie, in plus bądź in minus. Długo nie mogłam tego zrozumieć, ale teraz już wiem. Nasze reakcje, relacje w które wchodzimy, zadania, których się podejmujemy, chociaż często nas ranią są tym, czego tak naprawdę chcemy - chociaż nie zdajemy sobie z tego sprawy. I na tym to wszystko polega - jeżeli dowiemy się, czego chcemy, odkryjemy, że nasze marzenia i przekonania nie są dla nas dobre, możemy je zmienić. Możemy wszystko zmienić. Możemy zamiast płakać przy patrzeniu w lustro uśmiechać się do naszego odbicia. Możemy opanować apetyt, zmotywować się do ćwiczeń. 
Możemy wszystko. Nie ma przeszkód. Są tylko osiągalne cele.  
Dotarło to do mnie wczoraj, akurat przed tym, jak zaczął się mój trening na basenie. Powiedziałam sobie wtedy, że dam radę. Z tym całym chudnięciem, ćwiczeniami, do celu już niedaleko. Zaangażowałam się całą sobą na basenie. Włączyłam każdy mięsień w moim ciele. Miałam wrażenie, że czuję, jak tłuszcz znika z moich nóg, brzucha. Dałam z siebie 100%. Nie, więcej. 150%. A nawet 158%.
Jedyne, czego jeszcze muszę się nauczyć, to akceptowanie własnych wyborów oraz ich konsekwencji. Raz mi się to udało. Miałam naprawdę ciężki dzień w ten poniedziałek, nie mogłam przestać jeść. Następnego dnia weszłam na wagę. 57,3. Nie wkurzyłam się. Zdecydowałaś się na jedzenie, teraz pogódź się z konsekwencjami, powiedziałam sobie. I zadziałało. 
Aż zadziwiające, jaką siłę ma ludzki umysł.
______________________________

Mam pytanie - wczoraj wpadłam na pomysł na założenie snapchata albo instagrama, na którym mogłabym sie z wami lepiej komunikować, motywować siebie nawzajem itd bardziej spontanicznie niż tutaj na blogu.. co myślicie? Jeżeli któraś z was ma taki profil to koniecznie mi napiszcie, jestem ogromną fanką Instagrama i Snapchata na pewno zajrzę :)

czwartek, 16 października 2014

Świat zobaczył.

Miałam ochotę zacząć ten post od jakiegoś siarczystego przekleństwa, które ładnie określiłoby mój stan przez ostatnie kilka dni, ale jakoś tak się powstrzymałam. Przecież sama nie lubię jak inni przeklinają.
Cóż mogę rzec? Wszystko się posypało. Od poniedziałku z dnia na dzień jest coraz gorzej. Obudziłam się wtedy rano i chciało mi się płakać. Nie miałam na nic siły. Zaczął mnie strasznie boleć brzuch, musiałam naprawdę się spiąć, żeby nie zwrócić śniadania. Przekonałam mamę, żebym została w domu, nie dałabym rady przeżyć całego dnia w szkole. Nienawidzę tego miejsca.
Wtorek - niewiele się zmieniło. Miałam dzień wolny, ale mimo to chciałam wstać, według mojego postanowienia, o 6:30. Nie udało się, mimo że poszłam spać naprawdę wcześnie. Gdy zobaczyłam 8:00 na zegarku nagle wszystkie emocje zaczęły się wylewać z moich oczu i nie przestawały przez następne pół godziny. 
Po południu spotkałam się z chłopakiem, ale nawet nie czerpałam z tego radości. Chyba ani razu się nie uśmiechnęłam. Jego żarty wydawały mi się takie płytkie, wszystko w nim widziałam na czarno... dlaczego? Wieczorem byłam na basenie, jak co tydzień. Po raz pierwszy pływanie i spotkanie z moją najlepszą przyjaciółką nie poprawiło mi humoru, ale jeszcze bardziej zdołowało. Tak na dodatek nie mogłam nawet spać w swoim pokoju bo zaczęłam sprzątanie szafy i ciuchy zajęły mi łóżko.
Nadeszła środa. Totalna masakra pod każdym względem. Rano brat nie chciał na mnie poczekać idąc do szkoły i znowu byłam sama. Taka błahostka, a wycisnęła ze mnie łzy. W szkole prawie z nikim nie gadałam, chyba, że musiałam. Siedziałam cały czas sama. Nie lubię przebywać w miejscach, gdzie jest dużo ludzi i wtedy właśnie mnie to dopadło. Dostałam ataku paniki, a nie mogłam odetchnąć świeżym powietrzem, odejść od wszystkich choćby na chwilę, nie miałam nikogo, z kim mogłabym pogadać, kto by mi pomógł.
Po południu nie miałam na nic sił. Na próbie chóru w ogóle mi nie szło. Potem pojechałam z tatą i bratem po buty na jesień, to jeszcze mój kochany braciszek się obraził. Wróciłam do domu i byłam tak głodna, że zjadłam suchą grahamkę, jabłko i kuleczki jaglane. Czułam się tak podle. Chciałam tylko iść spać, ale nawet to nie było mi dane, bo pokój nadal nie nadawał się do użytku, a moja rodzina chciała oglądać telewizję tam, gdzie miałam spać. W efekcie poszłam do swojej garderoby, bo tam było cicho... ale cholernie niewygodnie, więc się wyniosłam. Zeszłam na dół do salonu, zwinęłam się w kulkę na fotelu. Miałam dość wszystkiego.
Miałam dość ludzi.
Miałam dość dźwięków.
Miałam dość życia.
Usnęłam, ale mama mnie obudziła i kazała się ogarnąć. Jakoś nie wyszło.
Znów zaczęłam płakać. Uspokoiłam się dopiero gdy przy mnie tata włączył "Notting Hill" i został ze mną, aż się położyłam. Zdołałam usnąć.
Ahh, nie wiem czy jest jeszcze sens opisywać dzisiejszy dzień. Jest tak żałosny jak wszystkie pozostałe. Gdy wstałam rano poczułam straszny ból brzucha. Czy to stres, czy to coś poważnego, sama już nie wiem. Byłam strasznie roztrzęsiona, prawie wymiotowałam, poprosiłam rodziców, żebym mogła zostać w domu.
Nie zgodzili się. A ja naprawdę  nie mogłam tam iść. Nie po raz kolejny. Nie dałabym rady psychicznie.
Pękłam po raz kolejny. Nie byłam w stanie nawet zdjąć plecaka, gdy w końcu zdecydowali, że mogę zostać. Babcia zrobiła to za mnie. Zabrali mnie do lekarza rodzinnego, przepisała mi jakieś leki na ten brzuch.
I tak właśnie wylądowałam tu, na kanapie. Nie mogę prawie nic jeść, nie mogę iść biegać. Jestem wykończona. Pół dnia przespałam. A jutro znów muszę iść do szkoły.
Do mojego przekleństwa.
Do piekła.
I do tego teraz wszyscy wiedzą, jak bardzo jest ze mną źle. Moi przyjaciele, mój chłopak, moi rodzice. I wszyscy się martwią, a ja chciałabym, żeby mnie po prostu zostawili samą. 
Ja już nie mogę. To po prostu za dużo.

sobota, 11 października 2014

'X' i latanie

To, co napisałam w poprzednim poście tak gryzie się z tym, co myślę teraz, a to przecież ten sam dzień. No cóż, takie już są te moje nastroje.
Poszłam biegać, zmusiłam się do tego. Wiedziałam, że już dawno nie byłam i wypadałoby coś z tym zrobić, mimo że było już ciemno i nie miałam zbytnio na to ochoty. Założyłam sportowe ubrania, włączyłam płytę Eda Sheerana - 'X' i wybiegłam. 
Z początku nie szło mi dobrze, ale wkrótce to się zmieniło. Poczułam, jakbym unosiła się nad ziemią. Biegłam pustymi ulicami, nikogo nie było, auta rzadko kiedy zakłócały spokój. To ekscytujące, ma się wrażenie, że nikogo już nie ma, że zapadł spokój. Dlatego lubię biegać bardzo wcześnie lub późno. 
Zawsze przed wyjściem ustalam sobie mniej więcej trasę, żeby potem nie stać na rozstaju dróg i zastanawiać się, gdzie biec dalej. Jednak dzisiaj poczułam, że to, co zaplanowałam to za mało. Że stać mnie na dużo więcej. Nadłożyłam trochę drogi i znalazłam się blisko domu, ale nadal było mi mało. Zrobiłam kolejne koło. W sumie mogłabym tak jeszcze trochę, ale było późno, nie chciałam, żeby rodzice się martwili, bo nigdy nie biegałam tak długo.
Tak właśnie pobiłam swój życiowy rekord. Przebiegłam 6.6 km w czasie 50 minut. Spaliłam 398 kcal. Potem wypiłam 1,5 l wody.
Jestem z siebie naprawdę dumna. Mam kolejny cel - chcę kiedyś przebiec półmaraton. 

Patrzenie w lustro boli

Nie lubię siebie.
To za mało powiedziane, nienawidzę siebie. Czego nie lubię? Moich łydek, są nieproporcjonalnie duże w porównaniu do reszty ciała. Skóry i tłuszczu na brzuchu oraz udach. Skóry, która tworzy brzydkie fałdy obok pach. Tyłka. Kształtu paznokci. Włosów. Oczu. Ramion. Wzrostu.
Ale najbardziej ze wszystkich rzeczy nienawidzę tego, że moje ciało wymaga ode mnie katowania się dietami i ćwiczeniami, bym była z niego zadowolona. 
Byłam wczoraj na nocy filmowej. Jak to przy oglądaniu, każdy zaopatrzył się w chipsy, ciastka i napoje gazowane, czyli  rzeczy, których obiecałam sobie nie dotykać. Do tego całość miała miejsce po 22, czyli w godzinach, kiedy ja już nic nie jem. To były dla mnie istne katusze. Zapachy jedzenia unosiły się wszędzie dookoła, a znajomi, którzy nie rozumieją, dlaczego chcę schudnąć, próbowali to we mnie siłą wmusić. Nie winię ich za to, nie oczekuję, że zrozumieją, ale było mi cholernie ciężko. Najbardziej dobijało mnie to, że całą paczkę Top Chipsów z Biedronki i półtoralitrową colę piły osoby, którym waga niewątpliwie pokazuje więcej niż mi. Zadaję sobie pytanie - po co ja to właściwie robię? Dlaczego przechodzę obojętnie obok stoiska z pączkami w szkole mając 5 zł w kieszeni? Dlaczego nie sięgam do paczki po choćby jednego chipsa? Dlaczego odmawiam sobie przyjemnego uczucia dwutlenku węgla musującego mi buzię po wypiciu gazowanego napoju? Dlaczego...
I wtedy sobie przypominam czasy, gdy jadłam wszystko, co tylko chciałam, o jakich porach mi się podobało i w ilościach, które wydawały mi się stosowne. Bez ograniczeń. Gdy w pełni doświadczałam życia. Ale to były także czasy, gdy nie ruszałam się prawie z domu, a każdy wysiłek fizyczny niezmiernie mnie męczył. Gdy ledwo wciskałam się w ulubione spodnie. Gdy spojrzenie na chudą dziewczynę wywoływało niemal depresję. Gdy nie potrafiłam nawet zerknąć w lustro w moim pokoju, gdy byłam w samej bieliźnie. 
Niestety, mam tendencję do wpadania z jednej skrajności w drugą. Kiedy zdrowo się odżywiam nie mogę spać po nocach przez frustrację, bo nie mogę sobie pozwolić na to co inni. Dzisiaj, gdy się obudziłam, przypomniałam sobie, że poprzedniego dnia zjadłam rogala marcińskiego. I kilka kawałków chałki. I ciastko zbożowe. I tłumaczyłam to sobie tym, że moja mama po dwóch tygodniach wraca do domu. Ale kiedy następnego ranka przejrzałam na oczy zaczęłam płakać i płakałam przez pół godziny. Stanęłam przed lustrem i coś mnie zabolało. Tak bardzo nienawidzę tej dziewczyny, która stoi po drugiej stronie szkła. To mnie fizycznie boli, uniemożliwia bycie szczęśliwą.
Po wzięciu gorącej kąpieli nieco ochłonęłam, ale te emocje nadal buzują we mnie i czekają na dogodny moment, żeby wybuchnąć. Póki co jestem dumna z bycia na diecie, ale rano wszystko może się zmienić. 
Muszę odreagować. To był ciężki dla mnie dzień, jeszcze trudniejsza zarwana noc. Idę biegać. A ty, tam, po drugiej stronie monitora, trzymaj się. 

środa, 8 października 2014

Zimno mi w stopy.

Dzisiaj mnie dopadł. Tak znienacka. Weszłam do pokoju i już wiedziałam że to jeden z nich. Tych feralnych wieczorów, kiedy na nic nie masz ochoty. Pogoda ładna, nie za ciepło, nie za zimno, ale nie pójdziesz biegać, bo jesteś zmęczony. Nie zrobisz lekcji, bo głowa cię boli. Sweter i wełniane skarpety nie są w stanie cię rozgrzać. Cały czas jesteś głodny. Wszystko zajmuje więcej czasu niż powinno. A gdy już podejmiesz decyzję o pójściu spać o wcześniejszej porze świat nagle sobie o tobie przypomina i wymaga od ciebie wysiłku. 
Nawet nie chce mi się pisać tego posta. Wolałabym leżeć pod moją kołderką w księżniczki,  myśleć o tym jaki jutrzejszy dzień będzie dobry(chociaż dobrze wiem, że będzie totalnie do bani), przecież zawsze za doliną znajdzie się wzniesienie.
Wybaczcie, że ten post jest taki lakoniczny, dość pesymistyczny i trochę nudny, ale nikt nie ma codziennie dobrego dnia, nieważne jak bardzo byśmy tego chcieli. Zapewne nawet Ewa Chodakowska wraca czasem z treningu nie w sosie. Takie jest życie. Sztuka leży w tym, żeby nawet z takich dni do dupy się cieszyć.
Ja nie umiem. Może kiedyś się nauczę. A póki co dotrzymuję obietnicy i idę spać.

PS Dzisiaj rano weszłam na wagę i po raz pierwszy od długiego czasu zobaczyłam na wyświetlaczu 56! Potem było co prawda .9, ale to i tak oznacza, że od momentu, w którym ważyłam najwięcej schudłam już 2.8 kg! To osłodziło mój poranek, i to bardzo. Teraz będę walczyć dalej.

poniedziałek, 6 października 2014

Poranek? Dziękuję, wolę wieczór

Jestem nocnym markiem. Zawsze tak było, wszyscy to wiedzą, nie mam w tej kwestii nic do ukrycia. Potrafię wstać po 11 rano i iść spać po drugiej. I chociaż za każdym włączeniem alarmu, gdy telefon pokazuje mi, że do włączenia alarmu pozostały 4 godziny, mówię sobie, że to zmienię, że będę chodzić wcześniej spać, bla, bla, bla. Gdzie tam. Robię to samo w kółko i w kółko. 
Jeżeli miałabym nazwać jedną rzecz, której brakuje mi w życiu to zorganizowanie. Zorganizowanie i rutyna. Nawet gdy ustalam sobie jakiś plan, zazwyczaj udaje mi się do niego stosować maksymalnie przez tydzień. A potem znowu jestem nieogarnięta i niewyspana. Pójście do szkoły na 8 rano po zarwanej nocce fizycznie boli, a brak czasu uderza mnie z każdej strony. Dawno się z tym pogodziłam, tak już jest, nawet z opowieści słyszałam, że inni mają tak samo. Ale wczoraj poszłam na noc do koleżanki i przeżyłam szok. Usłyszałam, jak dzwoni jej telefon, ale ona była całkiem daleko, więc postanowiłam, że jej go podam. Raczej normalna sprawa. Nie jestem typem podglądacza, no ale jak mam telefon w ręku, do tego z zapalonym wyświetlaczem to ciężko nie zobaczyć tego, co jest na nim pokazane. Zauważyłam wtedy, że nikt do mojej koleżanki nie dzwonił, ale włączył się alarm - alarm ustawiony an pójście się myć. Nie rozumiałam - po co komu alarm na pójście się myć? Przecież raczej o takich rzeczach się pamięta. Zapytałam się mojej koleżanki, a ona odpowiedziała mi, że w ten sposób jest bardziej zorganizowana. Że chodzi spać o tej samej porze, nieważne czy jest weekend, czy nie. Dzień w dzień wstaje o 7:30, nawet gdy ma wolne, by mieć więcej czasu. Wszystko ma zaplanowane, by nic jej nie umknęło.
Tak jej zazdrościłam. Ja zawsze chciałam mieć takie zorganizowane życie, ale w jakiś sposób kolidowało to z moją naturą. Aczkolwiek, gdy już znalazłam żywy przykład, że takie coś, niemal nie z tej ziemi, jest możliwe, to może jest to znak, że i ja mam jakąś szansę?
Dlatego do mojej listy postanowień dodaję właśnie to - ogarnąć się. Będę chodzić spać nie później niż 22:30, a wstawać o 6:30 w dni robocze, o 7:00 w weekendy. Przygotuję sobie plan rzeczy do zrobienia każdego dnia - zaraz po powrocie ze szkoły lekcje i bieganie, pod wieczór czytanie, malowanie paznokci, pisanie na bloga... Brzmi to aż idiotycznie planować aż tak drobne i oczywiste aktywności, ale to jest chyba konieczne. Nigdy tego nie robiłam, a może powinnam? Może w ten sposób będę mogła bardziej cieszyć się swoim dniem, doceniać go?
Ale to wszystko od następnej nocy. Dzisiaj jeszcze posiedzę do 0:20. 

piątek, 3 października 2014

Wuddup life reference?

Są osoby na tym świecie, które naprawdę potrafią na mnie wpłynąć w ogromny sposób. Moje autorytety - osoby, których niemal każde wypowiedziane słowo jest dla mnie złotem. Jedną z takich osób jest Lily Singh, w internecie znana jako IISuperwomanII.
Moja przygoda na Unicorn Island zaczęła się, gdy raz po lekcjach przyjaciółka pokazała mi video 'Girls on their periods'. Do dzisiaj uważam je za jedno z najzabawniejszych, jakie zobaczyłam kiedykolwiek na YouTube, ale także jest bardzo życiowe. Oczywiście, nikt nie pozostaje na jednym, w dwa tygodnie obejrzałam chyba wszystkie jej filmy. Jej poglądy stały się moimi mottami, na przykład zdanie, które wypowiedziała dość niedawno - 'Czasem trzeba być samolubnym, by być szczęśliwym', albo 'Myśl mniej' Większość tego, co robi ma służyć wywoływaniu u ludzi uśmiechu, ale czasem, gdy nieco spoważnieje... wtedy powstaje magia. Potrafi pociągnąć tłumy. Gdy we vlogu oświadczyła, że bierze się za siebie, że zacznie zdrowo się odżywiać, bo wcześniej jej dieta była karygodna, tysiące ludzi odezwało się, że będzie jej towarzyszyć. 
Tej nocy, kiedy powstał ten blog, kiedy postanowiłam zmienić swoje życie na lepsze, miałam wrażenie, jakby ona zrobiła coś...specjalnie dla mnie. Po opublikowaniu posta Naciśnij PLAY zamknęłam kartę Bloggera, i przed oczami ukazał mi się Facebook, a tam, na tablicy wstawiony przez nią link do wideo, wstawionego już ponad rok temu, którego jakimś cudem jeszcze nie widziałam. Było już późno, ale stwierdziłam, że na to mogę poświęcić czas, zwłaszcza gdy zobaczyłam tytuł - Your Wake Up Call. 
Gdy mówiła, czułam, jakby mówiła wprost do mnie. Jakby siedziała obok mnie na łóżku i trzymając za rękę powtarzała, że czas się ogarnąć. Pierwszy raz miałam takie uczucie. Nigdy czyjeś słowa tak do mnie nie trafiły. Były jak takie pozytywne uderzenie z liścia, dały mi do zrozumienia, że gdybym czekała na szczęście jeszcze chwilę, zatraciłabym się w czymś, z czego wyjście nie byłoby tak łatwe. Życie nie przyjdzie do ciebie, samo, trzeba wyciągnąć do niego rękę. I choć wiele osób przede mną to powtarzało, to ja powiem to po raz kolejny - pamiętajcie, że na Ziemi jest wiele osób, które marzą być mieć nasze życia. By móc robić to, co my robimy. Tymczasem my siedzimy tylko i narzekamy. A może jednak warto ruszyć tyłek i cieszyć się tym, że Bóg nam dał przeżyć jeszcze jeden dzień? Nigdy przecież nie wiemy, kiedy nadejdzie ten moment, gdy ktoś wysoko nad nami zdecyduje zamknąć przed nami drzwi na wieki, a my będziemy po drugiej stronie żałować tych rzeczy, których nigdy nie zrobiliśmy. Godzin, które zmarnowaliśmy. Ludzi, których nie poznaliśmy.
Lily Singh zmotywowała mnie do rozpoczęcia zdrowej diety. W końcu przekonała do zostania wegetarianką. Pokazała mi powody, dla których warto się cieszyć. Sprawia, że śmieję się w każdy poniedziałek i czwartek. 
Jeżeli znacie dobrze angielski i macie chwilę wolnego, naprawdę obejrzyjcie filmiki takie jak 10 More Reasons to Smile5 MINUTES OF EPIC MOTIVATION! albo 25 Things I Learned While I Was 25. Kto wie, może zmienią one wasze poglądy, może zmotywują, może rozbawią. Może i dla was będzie to 'wake up call'.