Miałam ochotę zacząć ten post od jakiegoś siarczystego przekleństwa, które ładnie określiłoby mój stan przez ostatnie kilka dni, ale jakoś tak się powstrzymałam. Przecież sama nie lubię jak inni przeklinają.
Cóż mogę rzec? Wszystko się posypało. Od poniedziałku z dnia na dzień jest coraz gorzej. Obudziłam się wtedy rano i chciało mi się płakać. Nie miałam na nic siły. Zaczął mnie strasznie boleć brzuch, musiałam naprawdę się spiąć, żeby nie zwrócić śniadania. Przekonałam mamę, żebym została w domu, nie dałabym rady przeżyć całego dnia w szkole. Nienawidzę tego miejsca.
Wtorek - niewiele się zmieniło. Miałam dzień wolny, ale mimo to chciałam wstać, według mojego postanowienia, o 6:30. Nie udało się, mimo że poszłam spać naprawdę wcześnie. Gdy zobaczyłam 8:00 na zegarku nagle wszystkie emocje zaczęły się wylewać z moich oczu i nie przestawały przez następne pół godziny.
Po południu spotkałam się z chłopakiem, ale nawet nie czerpałam z tego radości. Chyba ani razu się nie uśmiechnęłam. Jego żarty wydawały mi się takie płytkie, wszystko w nim widziałam na czarno... dlaczego? Wieczorem byłam na basenie, jak co tydzień. Po raz pierwszy pływanie i spotkanie z moją najlepszą przyjaciółką nie poprawiło mi humoru, ale jeszcze bardziej zdołowało. Tak na dodatek nie mogłam nawet spać w swoim pokoju bo zaczęłam sprzątanie szafy i ciuchy zajęły mi łóżko.
Nadeszła środa. Totalna masakra pod każdym względem. Rano brat nie chciał na mnie poczekać idąc do szkoły i znowu byłam sama. Taka błahostka, a wycisnęła ze mnie łzy. W szkole prawie z nikim nie gadałam, chyba, że musiałam. Siedziałam cały czas sama. Nie lubię przebywać w miejscach, gdzie jest dużo ludzi i wtedy właśnie mnie to dopadło. Dostałam ataku paniki, a nie mogłam odetchnąć świeżym powietrzem, odejść od wszystkich choćby na chwilę, nie miałam nikogo, z kim mogłabym pogadać, kto by mi pomógł.
Po południu nie miałam na nic sił. Na próbie chóru w ogóle mi nie szło. Potem pojechałam z tatą i bratem po buty na jesień, to jeszcze mój kochany braciszek się obraził. Wróciłam do domu i byłam tak głodna, że zjadłam suchą grahamkę, jabłko i kuleczki jaglane. Czułam się tak podle. Chciałam tylko iść spać, ale nawet to nie było mi dane, bo pokój nadal nie nadawał się do użytku, a moja rodzina chciała oglądać telewizję tam, gdzie miałam spać. W efekcie poszłam do swojej garderoby, bo tam było cicho... ale cholernie niewygodnie, więc się wyniosłam. Zeszłam na dół do salonu, zwinęłam się w kulkę na fotelu. Miałam dość wszystkiego.
Miałam dość ludzi.
Miałam dość dźwięków.
Miałam dość życia.
Usnęłam, ale mama mnie obudziła i kazała się ogarnąć. Jakoś nie wyszło.
Znów zaczęłam płakać. Uspokoiłam się dopiero gdy przy mnie tata włączył "Notting Hill" i został ze mną, aż się położyłam. Zdołałam usnąć.
Ahh, nie wiem czy jest jeszcze sens opisywać dzisiejszy dzień. Jest tak żałosny jak wszystkie pozostałe. Gdy wstałam rano poczułam straszny ból brzucha. Czy to stres, czy to coś poważnego, sama już nie wiem. Byłam strasznie roztrzęsiona, prawie wymiotowałam, poprosiłam rodziców, żebym mogła zostać w domu.
Nie zgodzili się. A ja naprawdę nie mogłam tam iść. Nie po raz kolejny. Nie dałabym rady psychicznie.
Pękłam po raz kolejny. Nie byłam w stanie nawet zdjąć plecaka, gdy w końcu zdecydowali, że mogę zostać. Babcia zrobiła to za mnie. Zabrali mnie do lekarza rodzinnego, przepisała mi jakieś leki na ten brzuch.
I tak właśnie wylądowałam tu, na kanapie. Nie mogę prawie nic jeść, nie mogę iść biegać. Jestem wykończona. Pół dnia przespałam. A jutro znów muszę iść do szkoły.
Do mojego przekleństwa.
Do piekła.
I do tego teraz wszyscy wiedzą, jak bardzo jest ze mną źle. Moi przyjaciele, mój chłopak, moi rodzice. I wszyscy się martwią, a ja chciałabym, żeby mnie po prostu zostawili samą.
Ja już nie mogę. To po prostu za dużo.